Jesteś tutaj

(Maj 2010)

dr Urszula Kosińska [przeglądając zdjęcia]: To są zdjęcia z objazdu świdnickiego z 2003 roku. Jak każdy objazd, ten też ma jakąś krwawą historię. Nocowaliśmy w schronisku młodzieżowym w Świdnicy. Było bardzo przyjemnie, ale w piątek rano już czuliśmy, tak podskórnie, że coś dziwnego dzieje się w Świdnicy. Potem się okazało, że piątek jest dniem wypłaty dla wszystkich pracowników zatrudnionych na czarno bądź na pół legalnie. Oni dostają tygodniówki i w związku z tym byli wszyscy jakoś tak „podminowani”. Wróciliśmy tego dnia dosyć późno z trasy, ponieważ zaliczaliśmy któreś z miast by night. Mam nawet takie zdjęcie, kiedy omawiamy fasadę w kompletnych ciemnościach. Wszyscy byli bardzo zmęczeni. Kiedy wysiadaliśmy z autokaru, kilka osób szybciutko pobiegło do sklepiku, żeby zrobić zakupy. Cały autokar nie zdążył się wypakować, kiedy się okazało, że nasi studenci zostali przez pijanych „miejscowych” poturbowani do krwi, łącznie ze złamanym nosem. Ktoś z kadry, chyba p. dr Żmudzki, musiał pojechać na policję i zgłosić to wszystko. Niestety, okazało się, że poszkodowani nie byli w stanie całkowitej świeżości, bo po drodze napoczęli jakieś alkohole. Policja nie bardzo chciała z nimi rozmawiać, choć dobrze wiedziano na posterunku, kto próbował okraść naszych studentów.

      Kiedy czekaliśmy na korytarzu w schronisku na rozstrzygnięcie tej sprawy, wówczas miały miejsce jakieś próby, jakieś rozmowy; i kiedy to wszystko się rozstrzygnęło i okazało się, że w sumie nie jest tragicznie, wyładowaliśmy nasze emocje w piosenkach. Pamiętam, że dr Pysiak pokazał wówczas, iż ma olbrzymie zdolności artystyczne i nie wiadomo, czy przypadkiem nie minął się z powołaniem. Zaczął prezentować piękne rzeczy. Pamiętam w jego wykonaniu „Sekretarkę” (teraz dr. Pysiak wypiera się tego performensu) – nie wiem, czy nie była lepsza niż Wójcickiego – i cudowne szlagiery Ireny Kwiatkowskiej.

      Było to rzeczywiście jeden z przyjemniejszych objazdów, choć na kilka lat zapisał się w pamięci studentów tym, że rzeczywiście jesteśmy gotowi zostawić spóźnialskich, bo permanentnie kilka osób się spóźniało, na trasie.

Robert Skarżycki.: W trakcie objazdu, tak?

UK: Tak. Była to już era telefonów komórkowych, więc nie było to takie straszne, ale rzeczywiście zostawiliśmy kilka osób, bo już za długo czekaliśmy – musiały nas potem gonić i tak naprawdę dojechały dopiero na nocleg. To był naprawdę pamiętny objazd. W mej pamięci zapisał się jeszcze jednym bardzo ciekawym wspomnieniem. Otóż, mieliśmy jedną studentkę, która permanentnie nie stosowała się do naszych wskazówek dotyczących stroju. Po prostu była bardzo skąpo ubrana. Rzeczywiście pogoda była niesamowita, mieliśmy ponad 30-stopniowe upały. Zwiedzamy jednak głównie świątynie, więc obowiązuje odpowiedni strój. Ta pani się do tego nie stosowała i w czasie omawiania obiektu na zewnątrz stosowała taki system, że usadawiała się w malowniczej pozie, na jakimś kamieniu, murku bądź ławeczce, dosyć daleko od prowadzącego, ale tak, żeby jeszcze jednym uchem mogła słyszeć to, co jest omawiane. Najczęściej była otoczona wianuszkiem wielbicieli, którzy raczej na nią zwracali uwagę, niż na wykład. Najdziwniejszą sprawą było to, że kiedy doszło do kolokwium to – tak jak się spodziewaliśmy – wszyscy adoratorzy kolokwium oblali bądź zaliczyli na ocenę bardzo marną. Natomiast pani zaliczyła je na piątkę. To jest kolejny dowód na to, że kobieta ma uwagę podzielną i jest w stanie robić kilka rzeczy jednocześnie. Pani ta została jednak w pewnym momencie ukarana. Było to w Wierzbnej – wspaniałe miejsce, dawne opactwo, romański kościół, który w tej chwili jest kaplicą przyłączoną do większej barokowej świątyni. I kiedy byliśmy w środku, proboszcz przyuważył nieobyczajnie odzianą panienkę i bardzo się rozzłościł. Miał ochotę nas wszystkich wygonić. Pamiętam, że włożyłam sporo wysiłku, żeby przekonać go, aby nie karał całej grupy. Powiedziałam, że pani jest nienaprawialna, że nie daje się do niej jakoś inaczej przemówić. I wówczas – nie wiem, czy diabeł, czy kto, wstąpił w księdza, bo podkusił go, aby złożył nam pewną propozycję. Ze szczególnym błyskiem w oku proboszcz zaproponował, że pokaże nam pomieszczenia, które normalnie są zamknięte. I wpuścił nas do podziemi. Na zewnątrz było +36, w środku najwyżej +8. Pani wyszła z podziemi tak strasznie skostniała, że do końca dnia korzystała z czyjegoś sweterka. Oczywiście znaleźli się panowie, którzy służyli swoją cieplejszą garderobą, żeby osłonić jej dość obnażone ciało. To była właśnie jedna z tych przygód pozostawiających naprawdę niezatarte wspomnienia.

RS: Czy Pani miała taką sytuację, że zdarzyło się Pani albo komuś z towarzyszącej kadry pomylić jakiś obiekt?

UK: Nie, czegoś takiego nie miałam. Natomiast miałam taką sytuację,  że zatkało mnie całkowicie. To był mój pierwszy objazd naukowy, na który pojechałam jako kadra. Nie mam niestety z niego żadnej dokumentacji, ale obiekt pamiętam doskonale. Była to kolegiata w Łowiczu. Niektórzy uważają, że w ogóle żadnego objazdu nie można sobie wyobrazić bez zaliczenia Łowicza. Przygotowałam się z tego Łowicza z Katalogu zabytków i kiedy stanęliśmy w kościele, po prostu mnie zatkało. Naprawdę! Wiem: nawa główna, nawy boczne, prezbiterium. No tak: kolumny, pilastry. Ale przepraszam, jak ja mam to wszystko połączyć w coś logicznego? Koszmar, poczułam palpitacje serca. Na szczęście – już nie pamiętam kto, czy dr Morawski, czy ktoś inny spojrzał na mnie litościwym okiem i po prostu przejął pałeczkę. Ja ochłonęłam, chodząc po kościele zlokalizowałam sobie, co gdzie jest i już nie miałam takiego chaosu sytuacyjnego. W pewnym momencie, tzn. kiedy już doszło do nagrobków, poczułam się pewnie i poprowadziłam dalej wykład sama. Ale rzeczywiście to było coś strasznego – kilka razy mi się ta sytuacja śniła jako koszmarny sen, że nie wiem, co z sobą zrobić i co powiedzieć studentom.

      Na ostatnim objeździe, czyli niespełna rok temu, była sytuacja troszeczkę innej natury. Za przyczyną psującego się autokaru i bardzo nieporadnego kierowcy wypadło nam kilka obiektów. Były to „moje” obiekty, tzn. takie, które ja miałam przygotowane, wszystkie „z kategorii” budowli obronnych. W końcu nasz autokar zepsuł się w Nowym Sączu tak, że po prostu musieliśmy czekać na terenie ośrodka, w którym nocowaliśmy, aż to się wszystko naprawi, nie wiedząc, czy podstawią nam coś zastępczego. Mieliśmy bardzo dużo czasu. Najpierw dr Deszczyńska opowiadała o Nowym Sączu. Centrum było kilka kilometrów dalej, za daleko, by pójść i obejrzeć. Siedząc na jakichś ławeczkach, studenci wysłuchali wykładu, bardzo szczegółowego, bardzo rzetelnego. Ale wykład się skończył, a autokar nadal nie działał. Z nudów część towarzystwa zaczęła bawić się w pobliskiej piaskownicy i robić babki z piasku (były tam jakieś wiaderka). Ktoś zrobił babkę, ja mówię: to jest stołp. A jak stołp otoczymy murem, to mamy zamek. Z zamku z jedną wieżą przeszliśmy do zamku z czterema wieżami i omówiłam metody zdobywania twierdz; potem przeszliśmy do obwarowań starowłoskich, nowowłoskich, staroholenderskich, nowoholenderskich, omówiliśmy bastiony, a potem wszystko, co można było poruszyć przy tym temacie. I wszystko w piasku. Studenci pomagali bardzo intensywnie. Budowali obwałowania, które ja w pewnym momencie burzyłam, pokazując, w jaki sposób można było je zdobyć. I to w zasadzie jedyny chyba przypadek, kiedy omówiliśmy obiekt, a nawet kilka obiektów, bez tegoż obiektu.

RS: Wspomniała Pani o swoim pierwszym objeździe jako kadra. To był objazd w którym roku? 

UK: Tego nie pamiętam. To był pewnie pierwszy rok mojej doktorantury, więc to musiał być 1995.

RS: I od tego czasu Pani jeździła już co rok?

UK: Nie. Przez wiele lat – nie. Sprawy domowe wpłynęły na to: po pierwsze to był czas kwerend do doktoratu, potem czas odchowywania dzieci. Dopiero jak dzieci podrosły (od 2002) zaczęłam systematycznie jeździć na objazdy - jakiś jeden raz wypadł z powodu I Komunii dziecka. Zresztą z komuniami to jest zwykle cała historia. Przecież każdy objazd naukowy gdzieś zahacza na  ten czas komunijny. Jeśli na wieczór planujemy wejście do świątyń, to jest zawsze ryzyko, że trafimy albo na biały tydzień, albo na przygotowania do pierwszej komunii. Rzadko kiedy można w takich okolicznościach rzeczywiście omówić dobrze świątynię.

RS: Czy wspomina pani jakieś sytuacje konfliktowe przy zwiedzaniu świątyń – bardziej spektakularne; pomijam takie sytuacje, które pewnie się zdarzały, że była msza, nabożeństwo, pogrzeb. Czy były sytuacje konfliktu z proboszczem?

UK: Konflikt z proboszczem? Opowiadałam już, kiedy o mało nas proboszcz z Wierzbnej nie wyrzucił...

RS: Ale dobrze się to zakończyło.

UK: Notabene ten proboszcz był bardzo ciekawą osobą. Kiedyśmy tam przyjechali, on akurat kosił z jakimś pracownikiem trawę. Kościół był zamknięty. Aby go otworzyć, ksiądz musiał przerwać prace. Zrobił to chętnie, ale pod warunkiem, że ktoś przejmie jego obowiązki, czyli po prostu weźmie się za koszenie tejże trawy. A że omawialiśmy kościół dosyć długo, ta studenci z koła naukowego mieli okazję odbyć coś w rodzaju praktyk zawodowych. Było to rzeczywiście bardzo zabawne.

      Objazd 2006 roku po Dolnym Śląsku. To nie była sprawa konfliktowa, wręcz przeciwnie. Wchodziliśmy do kościoła, w którym trwał akurat generalny remont. Urzędowała tam ekipa budowlana wyspecjalizowana w remontowaniu obiektów zabytkowych. Akurat kończyli pracę i mieli iść na przerwę obiadową. Ubłagaliśmy ich, żeby pozwolili nam spędzić 10 minut, by omówić choć kilka podstawowych rzeczy i pokazać je studentom. W trakcie tego omawiania szef ekipy budowlanej sam zaczął nam pokazywać, co odkuli niedawno: a to emporę, która kiedyś służyła zakonnikom, a to resztki XV-wiecznych malowideł i datę, która pozwala je dokładnie datować. Wspomniał, że przy znaleźli potwierdzenie dla przekazów pisanych, o tym iż kościół był kiedyś oblegany przez husytów i podpalony: pod tynkiem znaleźli osady spalenizny z tego pożaru. To pokazywanie trwało ewidentnie ponad pół godziny, tak że odbyło się to kosztem posiłku i odpoczynku. Było nam bardzo miło. W sumie nie pamiętam takich sytuacji, żebyśmy wchodzili w jakieś konflikty, czy żebyśmy spotykali się z ludźmi mało życzliwymi. Duża zasługa w tym kadry studenckiej. To są po prostu świetni ludzie, organizacyjnie bardzo sprawni, bardzo kulturalni. Przecież to oni są forpocztami, które całej grupie przygotowują wejście.

      Sytuacje konfliktowe rodzą się najczęściej na noclegach Tak było w 2007 roku, na słynnym objeździe prohibicyjnym. Ale tam ewidentnie nasi studenci też zawinili. W schronisku młodzieżowym oprócz nas byli zakwaterowani, chyba trochę nielegalnie, jacyś robotnicy. Od kilku dni nie mieli pracy. To byli młodzi chłopcy, nie jacyś tacy starzy wyjadacze, tylko w wieku naszych studentów. I po kilku dniach nie-pracy, znajdowali się oni w stanie „mocno przyprawionym”. Nasi studenci się z nimi chyba za mocno  zbratali, co doprowadziło o pierwszej w nocy w męskiej łazience do ostrej wymiany zdań. Efekt był taki, że cała łazienka została zakrwawiona. Wezwano policję, zresztą także na nasze żądania. Na szczęście udało się rozwiązać tę sprawę tak, że policja zwróciła przede wszystkim uwagę na robotników, którzy ewidentnie byli agresywni i znaleźli się nie tam, gdzie powinni. Natomiast nasi studenci okazali się tutaj bardziej skłonni do ugody. A konkretnie oznacza to, że trzeźwiejszych wysłano czym prędzej po mopa, wiaderko, żeby w sposób ostentacyjny wykazali gotowość do naprawiania wszelkich szkód i pokajania się. Ale efektem tego było ogłoszenie następnego dnia prohibicji.

RS: Stąd nazwa objazdu?

UK: Tak. Zresztą, ten objazd jest gdzieś uwieczniony w gablocie. Obfitował w niesamowitą twórczość. Prohibicja jakoś tak zadziałała na studentów, że spowodowała eksplozję twórczości artystycznej. I to wszelakiej. Ostatniego dnia musieliśmy co prawda tę prohibicję nieco ograniczyć, bo było codziennie potwornie zimno i wszyscy byli na skraju przeziębienia. Więc zrobiliśmy jakąś wspólną imprezę. I tu studenci okazali się naprawdę na poziomie. Cała grupa! Wszyscy włączyli się do zabawy, prezentowali swoją twórczość, grali, śpiewali, rysowali, tworzyli wiersze. Mieliśmy nawet takiego artystę, który potrafił pisać wiersze łacińskie w metrum średniowiecznym od razu po łacinie. To był wspaniały objazd, taki, który się wspomina latami.

RS: Jak pani wspomina wspólne imprezy ze studentami? A szerzej patrząc, jak pani widzi objazdy pod kątem kontaktu ze studentami. Bo każdy student powie, że objazd to jest zupełnie inna sytuacja, niż w trakcie zajęć. Mimo tego, że jest zaliczenie, jest wykład, ale zawsze to wygląda inaczej. A jak to wygląda ze strony wykładowców?

UK: Ja bardzo sobie cenię te spotkania. Oczywiście na różnych objazdach jest różnie. Są grupy bardziej kontaktowe, są grupy, gdzie coś tam zgrzyta, np. nie wszyscy chcą się spotykać. Ale przynajmniej jedno takie spotkanie – tradycyjnie ostatni nocleg – się odbywa. Jest to rzeczą bardzo cenną także dla nas, prowadzących. Mamy do czynienia na objazdach ze studentami, którzy zostali już trochę „oszlifowani”. Z reguły jeżdżę na objazdy drugiego roku, więc są to studenci, którzy kończą drugi rok. Z reguły mają historię starożytną już za sobą, łacinę za sobą i kilka innych zajęć. Top są ludzie, którzy już się szykują do wyboru seminarium. I my mamy z nimi porozmawiać właśnie na tej troszeczkę innej stopie i poznać od prywatnej strony, troszeczkę zrozumieć, jak myślą. Kiedy zaczynałam jeździć na objazdy, studenci byli niewiele ode mnie młodsi, część z nich może i była nawet w moim wieku, W tej chwili jest między nami duża różnica wieku, to jest dla mnie inne pokolenie. W czasie zajęć nie zawsze mam okazję wyczuć, co takiego zmienia się ich w sposobie patrzenia na świat, a objazd naukowy daje taką możliwość. Pamiętam, że któryś objazd, chyba ten z 2002 lub 2003 roku, pokazał mi pewien taki bardzo istotny, [jak] później okazało się, zwrot światopoglądowy wśród tego przykładowego rocznika młodzieży, to znaczy zwrot w kierunku tradycji, w kierunku polskiej historii. Zauważyłam, że niektórzy studenci zaczynają okazywać dumę z tego, że są Polakami, że chcą badać historię. To znalazło potem swój wyraz w zwycięstwie prawicy w wyborach. To się tak nałożyło. Było to bardzo ciekawe zjawisko, bo ja je zauważyłam na objeździe, zanim jakiekolwiek sondaże o tym zaczęły mówić. Najpierw mnie to zdziwiło, a potem pomyślałam sobie: tak, to jest bardzo ciekawa rzecz. Do dziś pamiętam rozmowę ze studentem, który powiedział: „Ja bardzo lubię historię. Ale nie będę badaczem, bo nie mam do tego zamiłowania. Ale chciałbym służyć Polsce. I mam zamiar zatrudnić się w służbach specjalnych”. Pomyślałam sobie: „Boże, to jest inne pokolenie. To jest pokolenie, dla którego służby specjalne i policja są dobre, bo działają dla dobra państwa”. Ja się wychowałam w społeczeństwie, w którym na hasło milicja należało brać nogi za pas. To jest olbrzymia zmiana pokoleniowa, ale ja ją zauważyłam właśnie na objeździe naukowym. Objazdy dają też coś takiego, że kończy się na nich ten typowy dla rytmu szkolnego czy zajęciowego dystans pomiędzy nauczycielem a studentem, gdy prowadzący wymaga przede wszystkim, a student robi wszystko, żeby zatuszować, że czegoś nie umie. Na objeździe to się trochę zmienia. Oczywiście po tych wszystkich imprezach integracyjnych przychodzi jednak dzień sądu, czyli kolokwium. Myślę, że studenci powinni mieć tę świadomość, iż świetne stosunki na objeździe, w czasie imprezy integracyjnej wydawałoby się może nawet, że kumpelskie, nie mogą się przełożyć na ulgowe traktowanie w czasie egzaminu. Kolokwium to jest kolokwium. Trafi ci się dobre pytanie? Umiesz - zdasz. Nie umiesz albo masz pecha, bo dostaniesz kiepski obiekt, który ci nie pasuje - trudno, spotykamy się jeszcze raz na jakiejś poprawce. Ale niezależnie od tego, objazd jest czymś bardzo cennym. I jednocześnie bardzo kształcącym… i zaraźliwym, bo potem widzę, że ci studenci, którzy dobrze przeżyją kursowy objazd naukowy, łapią bakcyla. I ci aktywni i najlepsi jednocześnie bardzo często wchodzą wtedy w jakieś tematyczne koła naukowe czy sekcje, trochę już wiedzą, jak to jest i zaczynają sami organizować objazdy naukowe, sami przygotowują obiekty. A potem mam nadzieję, że jako dorośli ludzie, nie będą tymi, którzy pojadą na wakacje do Turcji i nie wystawią nosa poza basen swojego hotelu, tylko będą chcieli coś oglądać, zwiedzać, drążyć. I gdzieś kiedyś swoim dzieciom pokażą ten sposób spędzania czasu: zobacz, nie musisz siedzieć cały czas plackiem na plaży. Zobacz, że możesz gdzieś pojechać i coś zobaczyć, i to będzie dla ciebie wielką wartością.

RS: Wspomniała Pani, że była Pani na objeździe w Legnicy, w Łowiczu – jeszcze w jakie miejsca Pani jeździła?

UK: Mamy kilka tradycyjnych tras. Nie wszystkie zaliczyłam. Jeździłam na Śląsk, byłam na objazdach kujawsko-wielkopolskich i małopolskich. Za każdym razem bardzo się one różnią, bo np. objazd małopolski może być taki, że jeździmy tylko wokół Krakowa, ewentualnie na trasie z Warszawy do Krakowa coś robimy. Ale np. w 2009 roku zrobiliśmy długą trasę Warszawa-Kraków-Przemyśl i z powrotem. Mogą być objazdy czysto wielkopolskie, ale mogą być też na styku różnych krain, np. trochę Mazowsza, Pomorza, Kujaw, ziemi chełmińskiej, gdzieś tam z centrum w okolicach Torunia. Bywały objazdy warmińsko-pomorskie, z centrum gdzieś w okolicach Gdańska, objazdy lubelsko-sandomierskie. Wiem, że kiedyś zdarzył się objazd na Pomorze Zachodnie, czyli kołobrzesko-szczeciński (to już jest duża trasa). Każdy region ma swoją specyfikę, chociaż mam wrażenie, że objazdy dolnośląskie to jest coś, co zawsze robi na studentach największe wrażenie. Po pierwsze chyba dlatego, że rzadko kto ze studiujących w Warszawie ma okazję wcześniej zwiedzić Dolny Śląsk. Ja nie mówię o Karkonoszach, to jest co innego – ale zwiedzić Nizinę Śląską. Te miasta, które tam są, to jest Europa w najlepszym wydaniu – wspaniałe obiekty, powalające po prostu z nóg. Jeszcze kilka lat temu tym, co budziło olbrzymie emocje, była wielka ilość zabytków naprawdę wysokiej klasy w stanie katastrofalnym. Kłania się cała złożoność historii tego regionu: te nasze prastare piastowskie ziemie, na których jest jednak znacznie więcej śladów aktywności czeskiej czy niemieckiej w dziedzinie sztuki; potem radzieckiej w dziedzinie destrukcji. W tej chwili takiego kontrastu już nie ma, wszystko zaczyna być bardziej zadbane. Ale są też inne zaskakujące miejsca, np. Pomorze. Kiedyś zahaczyliśmy o Pelplin i przesiedzieliśmy tam (streszczając się) ponad 3 godziny, a można by było jeszcze więcej, bo nie zdążyliśmy wszystkiego omówić. Pelplin jest takim miejscem, gdzie mamy przynajmniej kilka rzeczy, które są „naj” – w Polsce, a nawet w znacznej części Europy; więc jest o czym tam mówić. Jak już z człowiek sobie ogarnie to wszystko, zobaczy co tam jest, to jest gotów padać na kolana, myśląc: Boże, jakie szczęście, że my to mamy i jaka szkoda, że ja tego wcześniej nie widziałem. Wiem, że jest też mnóstwo innych miejsc, które zapadają w pamięć właśnie dzięki objazdom – to są miejsca, do których człowiek by inaczej po prostu chyba nie trafił: które nie były wyeksponowane, nie były znane, o których się nie mówi. To często miejsca bardzo odległe od wszelkich szlaków turystycznych – zadziwiające stanem zaniedbania i zapomnienia, bądź przeciwnie: w tej chwili coraz częściej troską o restaurację, mimo tego, że to „coś” znajduje się w jakiejś takiej małej „pipidówce”, w której diabeł mówi dobranoc. W tej chwili i tak - myślę - jest lepiej, niż kiedyś. Widać ogromną aktywność środowisk lokalnych, starania o środki unijne, o wypromowanie własnych zabytków. Niejednokrotnie  docieramy do miejscowości, które kiedyś były szare, brudne i gdzie nie było nic, diabeł mówił dobranoc. Przyjeżdżamy po kilku latach i wszystko jest wyremontowane. Czasem trochę się żałuje, że nie zostawiono czegoś w stanie niewyremontowanym, bo te remonty są czasami trochę dziwne i pewne rzeczy czasami budzą niesmak. Ale jednak coś się dzieje pozytywnego, jest jakaś zmiana, jest jakaś informacja, jakiś drogowskaz, wokół tego wszystkiego zaczyna się coś kręcić.

RS: Czy ma Pani wspomnienia związane albo z powracaniem do tych samych miejsc, albo z drugiej strony np. odnośnie] interakcji z opiekunami obiektu, np. że jest jakiś opiekun obiektu czy kościoła i on tak bardzo chce opowiedzieć o tym miejscu?

UK: Och! to są czasami niezwykle barwne osoby. Niekiedy trafiają nam się osoby, które na pierwszy rzut oka mogłyby budzić ostrożność. Poznaliśmy kiedyś opiekuna gotyckiej wieży mieszkalnej w Siedlęcinie na Śląsku (cudowne malowidła o tematyce rycerzy okrągłego stołu, zwł. Lancelota z jeziora). Wieża była kiedyś pod „opieką” PGR -u. Dzięki tej opiece o mało się kiedyś nie spaliła. Byliśmy tam w 2006 roku. Obiekt był właśnie wykupiony przez fundację zamku Chudów, a więc wzięty pod opiekę wydaje się fachową. Zajmował się tym miejscem człowiek ktoś, kto niewątpliwie miał za sobą jakieś trudne historie życiowe. Z wyglądu nieprzyjemny, ale kiedy zaczął opowiadać, co on wie o tym miejscu, to okazało się, że wie znacznie więcej niż my i dzięki kontaktom z historykami sztuki i archeologami jego wiedza przewyższa naszą. Oprócz tego potrafił nam opowiedzieć, co się z tym miejscem działo w ostatnich latach: o tych pożarach, o wystawieniu na licytację, o tym, za ile to sprzedano. Okazał się kimś niezwykle ciekawym. Zwrócił nam uwagę na to, w jaki sposób ten jeden zabytek łączy się z całą masą innych zagadnień, związanych bardzo mocno z kwestią restauracji i utrzymania zabytków.

      Bardzo ciekawym człowiekiem był ktoś, kto się zajmuje stroną gospodarczą całego romańskiego kompleksu w Strzelnie. Tam jest i kościół norbertanek, ze słynnymi kolumnami i dwa kroki obok kościół św. Prokopa. Te wspaniałe obiekty były w ogóle niewyeksponowane. W samym miasteczku nie widzieliśmy żadnego drogowskazu, w którą stronę jechać, żeby dotrzeć do głównych atrakcji. W mieście nie ma gdzie zjeść – przynajmniej nie było kilka lat temu. Totalna zapaść gospodarcza i mentalna. A wokół wspomnianych kościołów kawiarenka, małe muzeum, wystrzyżone wszystko, wysprzątane. Widać, że ktoś stara się to doprowadzić do jako takiego standardu. I okazało się, że to wszystko robi jeden człowiek: jeden człowiek, który lata z kosą, z kosiarką, z miotłą, z kluczami, jak trzeba to sprzedaje bilety, jak trzeba to robi kawę i oprowadza wycieczki. I na dodatek potrafi opowiadać o tych zabytkach. To on nam zwrócił uwagę na niezwykły obiekt, który każdy pomija, a potem aż trudno sobie uświadomić, że można czegoś takiego nie zauważyć. Jest to barokowy malowany konfesjonał na pięciu księży, po prostu kombajn, instytucja do spowiadania. Tylko że wszyscy wchodzą do kościoła, patrzą na  słynne kolumny ze Strzelna i nie zauważają innych obiektów. Może nie są to zabytki pierwszej klasy, czasami bardzo prowincjonalne pod względem artystycznym, ale jednocześnie jest w nich coś takiego, co więcej mówi np. o barokowej religijności niż tomy podręczników. Ten sam człowiek wpuścił nas nawet do takiego małego muzeum, które znajduje się w dawnej sali katechetycznej, pokazał nam relikwie świętych (łącznie z certyfikatami autentyczności), które się nie mieszczą w relikwiarzach w kościele. Pokazał nam przedmioty, które sam odnalazł, robiąc porządki na strychach w klasztorze, odrestaurował, odczyścił, zachował przed zniszczeniem. Tacy ludzie są fantastyczni! To ludzie, którzy są zakochani w miejscach, z których pochodzą. Bardzo często to ludzie bardzo biedni, bardzo gdzieś po drodze przez życie zwichrowani, a jednocześnie bardzo ciekawi i bardzo inteligentni.

      Naprawdę, objazdy uczą nas, że nie można człowieka szacować wedle tego, jak wygląda i co nosi na sobie. O takich sytuacjach mogłabym mówić godzinami, bo każdy objazd obfituje w podobne spotkania. Oczywiście trafia się też na straszne gaduły, które opowiadają duby smalone. Pamiętam, że kiedyś chcieliśmy we Włocławku obejrzeć na terenie seminarium taki malutki kościółek średniowieczny. Ale zanim doszliśmy doń, młody kleryk oprowadził nas po całym seminarium, opowiadając o tym, jak uczy się śpiewu i łaciny. To było w niezamierzony przezeń sposób strasznie zabawne, ale my nie mieliśmy czasu! Zdarza się też, że jakiś człowiek, który otwiera drzwi kościoła koniecznie chce zwrócić uwagę naszą na jakiś miejscowy obiekt kultu, który artystycznie nie musi być pierwszorzędną rzeczą. Tutaj czasami trzeba cierpliwie takiego człowieka wysłuchać, żeby nie zrazić go i by można było wrócić kiedyś z grupą do tego miejsca. Do dziś pamiętam maleńką miejscowość u stóp Ślęży z przepięknym kościółkiem, bardzo stareńkim, z gotyckimi polichromiami w prezbiterium. Weszliśmy tam tuż przed nabożeństwem majowym. Zebrało się już kilka starych kobiet z wnuczkami. Wszystkie mówiły prześlicznym wschodnim akcentem. Zaczepiając nas, mówiły śpiewnie: „- A wy to skąd przyjechali?”. „- Z Warszawy.”. „- Aaaaa, z Warszawy... to wy blisko władzy... to wam tam dobrze?...”. Miejsce, gdzie po prostu nikt obcy nie przyjeżdża, nie docierają żadne wycieczki, nikt poza specjalistami o tym miejscu nie wie. Weszliśmy do środka, ktoś z nas zaczął opowiadać o tych polichromiach średniowiecznych. I ktoś ze studentów spytał o ołtarze: ołtarze neogotyckie i naprawdę nic szczególnego. Wtedy ktoś tak dość nonszalancko powiedział, że to w ogóle nie jest ważne. Zauważyłam, jak to uraziło osoby, które się modliły w tym kościele, bo w ich odczuciu te ołtarze były najpiękniejsze: starannie odmalowane, z ładnego drewna, złocone. A my tu stoimy i opóźniamy rozpoczęcie nabożeństwa, bo opowiadamy o tych wyblakłych bohomazach, które gdzieś tam są na ścianie prezbiterium i przeszkadzają, bo ołtarz główny trzeba było przesunąć – przecież to powinno się zamalować na biało, a tu takie odrapane ściany. Na szczęście ksiądz nie miał nam za złe, wręcz przeciwnie - był zadowolony, że przyjechaliśmy, że oglądaliśmy. A był maj, kwitły sady, ten malenieczki kościół – po prostu cudowne miejsce. Pamiętam cmentarz przykościelny, na którym trochę było przedwojennych niemieckich nagrobków, ale przede wszystkim byli pochowani ludzie z repatriacji, byli też jacyś Rosjanie, którzy tam zginęli w walkach. Konglomerat tego wszystkiego: ta wiosna, ten kościółek, te babuleńki, ten cmentarz – zapadł w pamięć na zawsze.

RS: Czy ma Pani jakieś wspomnienia odnośnie pogody, np. jakieś drastyczne wspomnienia?

UK: Drastyczne wspomnienie pogodowe to jest objazd prohibicyjny z 2007 roku i z 2009 roku. Po prostu  pogody koszmarne, mimo że to już była druga połowa maja. Zawsze się wydawało, że pierwsza połowa maja jest nienajlepsza, przesunięto więc objazdy na drugą. I niech pan teraz sobie wyobrazi: druga połowa maja, obrzydliwa pogoda, zimno, wiatr, kościoły nienagrzane, lekkie kurtki. W 2007 staliśmy pod kościołem w Pelplinie i czekaliśmy na otwarcie z pół godziny. Weszliśmy do środka - kościół był jeszcze nienagrzany po całej zimie, bo było strasznie zimno przez całą wiosnę - para buchała z ust. Spędziliśmy tam 3 godziny, dwie godziny w kościele plus godzinę w krużgankach, a potem jeszcze na pół godziny poszliśmy do muzeum, bo Biblię Gutenberga oczywiście trzeba koniecznie obejrzeć. Bóg czuwał - nieoczekiwanie na wystawie czasowej ujrzeliśmy ornat uszyty z namiotu tureckiego zdobytego pod Wiedniem, normalnie przechowywany w skarbcu u norbertanek w Chełmnie. Z tymi pogodami to naprawdę było różnie. Przypominam sobie objazd studencki z końca marca, lwowsko-kijowski. U nas już była wiosna, w Kijowie też dosyć ciepło, ale przede wszystkim odśnieżone. Ale jak gdy ruszyliśmy do Czernihowa, to się okazało, że tam śnieg po kolana. A niektórzy w letnich pantofelkach, w półbutach! Ale były też takie sytuacje (objazd śląski z 2003 roku), kiedy mieliśmy 30-kilkustopniowe upały. Dobrze, że byliśmy na Śląsku. Były tam świetnie zaopatrzone, nawet w małych miejscowościach, sklepy obuwnicze –musieliśmy kupić sobie sandały, bo po prostu nie szło wytrzymać, taki straszny skwar.

RS: Zapytam o objazdy zagraniczne. Powiedziała Pani Lwów-Kijów – na jakie Pani jeździła?

UK: Jako studentka na lwowsko-kijowski objazd w 1991 i praski w 1992. Dziś bardzo żałuję, ale mnie po prostu nie było stać na częstsze wyjazdy. A tym samym czasie, w odstępach kilkumiesięcznych było kilka wspaniałych objazdów. Był w 1991 jesienią objazd podolski. Moi znajomi, którzy na nim byli, do dziś go wspominają. To była pierwsza okazja, żeby pojechać na tereny niemal mityczne: Zbaraż, Kamieniec, Żwaniec, Chocim.

   Ja z kolei wspaniale wspominam objazd lwowsko-kijowski. Trafiliśmy na okres tuż przed referendum niepodległościowym na Ukrainie,  były jakieś manifestacje, rozdawano jakieś ulotki. Choć najbardziej chyba zapamiętałam z tego objazdu rzeczy związane z życiem codziennym. Pierwsza rzecz to pociąg – nie wiem, czy pan słyszał o jeździe tzw.  plackartą. To wagon sypialny z otwartymi przedziałami, bez drzwi działowych. Jechaliśmy z Kijowa do Lwowa plackartą i bilety były zdublowane. W związku z tym, jeśli w przedziale nocować może 6 osób, to tam było 10. Ścisk straszny, istny kołchoz. Pociąg rusza. W całym wagonie, panowie rozbierają się do gimnastiorek (koszulek na ramiączka, trykocików), panie do halek, a potem wszyscy wyciągają pieczone kurczaki zawinięte w gazetę i wódkę. Naprawdę, wrażenie niezapomniane. Strasznieśmy się obawiali, że ktoś nas tam okradnie, ale okazało się, że nie ma obaw. Rozmawialiśmy ze współpasażerami do późna w nocy. Oni już nie bali się aż tak mówić, jak kiedyś. Drugie wspomnienie z hotelu w Kijowie, to wszechobecne kołchoźniki - radyjka na ścianie. Luksus polegał na tym, że można było to - to wyłączyć, więc nie było obowiązku słuchania. I oczywiście - wszechwładna pani etażowa na piętrze, o której wiadomo było, że to nie jest jakaś tam sprzątaczka czy pokojówka, ale dosyć istotnej rangi pracownik służb specjalnych. Trzeba było więc uważać. Kolejne pamiętne przeżycie to przejście przez granicę w drodze powrotnej. Okupiliśmy się na Ukrainie w płyty. Niektórzy w stare czarne krążki, ale niektórzy mieli już w płyty CD. Wszyscy niemal nakupili płyt, które były na Ukrainie znacznie, znacznie tańsze. Ja do dziś nawet jeszcze mam te stare krążki. Mieliśmy olbrzymie ilości tego, a wszyscy przez granicę przewozili wówczas artykuły gospodarstwa domowego i produkty spożywcze. Nagle pojawia się wielka grupa, która nic takiego nie ma. Za to mieliśmy olbrzymią ilość towaru niestandardowego: wspomniane płyty. Dziewczyny miały okrągłe pudła ze wspaniałymi luksusowymi francuskimi kapeluszami. W Kijowie nikt tego wówczas nie kupował, to było strasznie tanie. Nagle pogranicznicy się zorientowali, że my coś za dużo tych płyt mamy i powiedzieli, że maksymalnie 10 na osobę. No i zaczęło się przepakowywanie bagaży, kto nie ma, kto może wziąć jeszcze. I do tego mieliśmy olbrzymie ilości bakalii z bazaru w Kijowie: fig, rodzynek, moreli. Tam jest taki Besarabski bazar z produktami sprowadzanymi znad Morza Czarnego, wtedy to była rzecz niesamowita. Teraz to by to już takiego wrażenia by nie robiło, bo my jeździmy za granicę, ale ja wtedy pierwszy raz uświadomiłam sobie, istnieje kilkadziesiąt rodzajów rodzynek. Pamiętam, że wiozłam co najmniej z 5 kg tych delikatesów. I nagle na granicy gdzieś to trzeba było przepakowywać, bo się okazało, że nie można. A my nie mieliśmy żadnych szynek, jajek, śmietany ani produktów gospodarstwa domowego. Okazaliśmy się grupą bardzo dziwną nawet dla naszego przewodnika wycieczki. To był Polak z Polski, sam zaangażowany w prywatny „mały przemycik”. Już w Kijowie był bardzo zdziwiony, że my chcemy przede wszystkim zwiedzać cerkwie, natomiast w ogóle nas nie interesują adresy sklepów z „chodliwym” towarem. Tutaj my Polacy w kontakcie z Polakiem trafiliśmy na , można powiedzieć, taką barierę kulturową.

RS: A z kim z pracowników naukowych pojechała Pani na ten objazd?

UK: Nie wiem, czy myśmy mieli w ogóle jakiegoś opiekuna naukowego. To organizował samorząd, Koło Naukowe, koło PTTK, i nie wiem, czy nie SKMA (Stowarzyszenie Katolickiej Młodzieży Akademickiej. Objazd praski też był objazdem, gdzie nie było pracownika naukowego. Po prostu była to inicjatywa czysto studencka. To były wspaniałe lata, kiedy te inicjatywy owocowały olbrzymią ilością objazdów. Praktycznie dwa razy w miesiącu miał miejsce jakiś wyjazd. Wiem, że było też sporo osób, które jeździły po Polsce na objazdy weekendowe: wyruszali w piątek wieczorem i wracali w poniedziałek rano. Wiem, że były takie objazdy na Śląsk, gdzieś pod Przemyśl, na Pomorze, w bardzo różne miejsca. I to były objazdy czysto studenckie. Organizowane właśnie przez tych ludzi, którzy złapali bakcyla objazdowego w czasie objazdów kursowych.

       Bywało też tak, żeśmy łączyli siły, to znaczy jechali z nami jeszcze jacyś ludzie z innych wydziałów. Jeździliśmy pociągami - nie mówiło się wtedy o wynajmowaniu autokaru – była trochę inna relacja cenowa, wszyscy mieliśmy zniżki na pociągi PKP. Taki pozakursowy objazd studencki wymagał oczywiście wkładu własnego, nie był za darmo, ale często było jakieś dofinansowanie z Rektoratu, PTTK czy innych uniwersyteckich instytucji. Wyżywienie było oczywiście we własnym zakresie.

RS: Czy te objazdy, na które Pani jeździła, odbywały się w ciągu roku?

UK: Te, na które ja jeździłam, to były oczywiście objazdy w ciągu roku. Trzeba się było liczyć oczywiście z taką sytuacją, że będzie konieczne nadrobienie tych zajęć, które się straciło. Ewentualnie część objazdów organizowano np. pod koniec września, zanim rok akademicki ruszył albo zaraz po zakończeniu zajęć, w czerwcu - wpisy zawsze można uzupełnić na dyżurze.

      Potem, gdzieś w drugiej połowie lat 90. objazdy zanikły. To był  taki czas, kiedy całe życie studenckie zamarło. Trudno było znaleźć chętnych na objazdy, studenci woleli zaliczyć tu jakiś obchód po Warszawie i mieć wpis. Bardzo wielu młodych ludzi zaczęło wówczas pracować w dużych firmach, korporacjach, zaczęło zarabiać duże pieniądze, pojawiła się perspektywa – dla wielu zresztą okazała się złudna - że dużo pracując, można szybko awansować, w międzyczasie jakoś te studia pociągnąć, żeby dostać papierek i zarobić na samochód, mieszkanie, ustawić się w życiu. Po kilku latach okazało się, że to nie zawsze tak się da. I tak około tego 2003 roku coś się zaczęło zmieniać i objazdy zaczęły odżywać. Także wśród naszej kadry pojawiła się myśl, że trzeba odrodzić objazdy naukowe. Bo był taki czas, że tych objazdów było mało, nie każdy mógł pojechać. Myśmy na szczęście nigdy nie zrezygnowali z objazdów naukowych jako takich. W pewnym momencie Dyrekcja Instytutu na nowo zaczęła pilnować, żeby objazdy się odbywały, żeby wszyscy mogli na nie pojechać, żeby znaleźć finanse. Bo to jest bardzo ważny element kształcenia historycznego, którego niczym innym nie da się zastąpić. To zaowocowało później odnowieniem objazdów studenckich. One nie są już tak intensywne jak w pierwszej połowie lat 90. - może to po prostu już nigdy nie wróci. Pierwsza polowa lat 90. to jednak był wielki wybuch energii, nowy czas, kiedy fascynowała sama możliwość podróżowania; i skoro można było jeździć za granicę, to się to po prostu organizowało. Ale przy okazji robiło się też objazdy krajowe. Od kilku lat, myślę, zjawisko to jest na rozsądnym poziomie: są objazdy kursowe dla wszystkich, jest trochę objazdów organizowanych przez studentów. Będzie teraz przecież ten objazd podlaski, będzie objazd włoski, rowerowy. Coś się dzieje w tej materii.

RS: Czy może ma Pani wspomnienia odnośnie wyjazdu z osobą, która potem tu została na uczelni albo osobą, która jest rozpoznawana publicznie?

UK: Z osób publicznie rozpoznawanych, to już panu mówiłam, z objazdu praskiego - dwie osoby są na pewno rozpoznawane publicznie. Na uczelni zostałam ja.

RS.: A tak poza tym, to nie?

UK: Ja nie jestem reprezentatywna, bo objazdy kursowe zaliczyłam na filii UW w Białymstoku. Chociaż z mojego tamtejszego rocznika jedna osoba, moja koleżanka, została w nauce i zajmuje się teraz przede wszystkim badaniami na dziejami kobiet w nowożytności. Pracuje na Uniwersytecie w Białymstoku. Gdzieś ja mam nawet na zdjęciach.

RS: Spytam ogólnie, jak wyglądały sprawy aprowizacji.

UK: Punkt pierwszy: sprawy aprowizacji nigdy nie były najważniejsze. Zawsze woziliśmy jakieś konserwy, jakiś suchy prowiant. W czasach studenckich, jak pamiętam, nie jadało się raczej na mieście, bo po prostu nie było takiej możliwości. Na objazdach późniejszych  zawsze pojawiał się problem przerwy obiadowej. Nie tak łatwo znaleźć miejscowość, w której bez wcześniejszej rezerwacji w ciągu jednej godziny można nakarmić 50 osób jakimś ciepłym posiłkiem. Zdarzały się takie sytuacje, że gdzieś zajechaliśmy, a tu po jednej stronie rynku mamy jakiś zajazd GS-owski, do którego tylko najodważniejsi mogą wejść, a po drugiej stronie jest jakaś restauracja, w której jak zamówienie 10 - u kotletów schabowych powoduje zapaść gastronomiczną, bo trzeba lecieć do rzeźnika, żeby te kotlety kupić. Na co dzień nie ma w takich miejscach wycieczek, więc nie ma zapotrzebowania. Takie knajpki żyją z tego, że wieczorem się zgromadzi towarzystwo pijące, a na sobotę, niedzielę zorganizuje się wesele, stypę, ewentualnie komunię. Pamiętam taki moment, kiedy przez godzinę panienka w restauracji zbierała od całej grupy zamówienia, a potem dopiero się okazało, że ona zasiada do obierania ziemniaków, bo nie ma nikogo innego do pomocy. Problemem było kiedyś zbyt późne zjeżdżanie z trasy - nie było już gdzie kupić jedzenia. W tej chwili tego kłopotu nie ma – sieć sklepów nocnych jest tak rozwinięta, że o każdej porze dnia i nocy można prawie wszędzie coś kupić. Ponadto od pewnego czasu jesteśmy zobowiązani limitami pracy kierowcy, więc też nie możemy zbyt późno zjeżdżać z trasy.

RS: Czy ten objazd na Śląsk, o którym Pani mówiła na początku, to było najpóźniejsze zwiedzanie zabytku czy zdarzały się jakieś inne pamiętne sytuacje?

UK: Nie, mieliśmy jeszcze późne zwiedzanie zabytku na objeździe prohibicyjnym. Ale to było zrobione z premedytacją. Mieliśmy noclegi w Bydgoszczy, kazaliśmy się autokarowi zatrzymać w centrum miasta, wysiąść studentom, kierowca odjechał na nocleg, a myśmy zrobili nocne zwiedzanie secesyjnych uliczek miasta. Latarnie się świeciły, więc nie było źle, prowadzący miał latarkę, żeby oświetlać niektóre fragmenty. To było zrobione po to, żeby studentów wymęczyć i nie dać im szansy na zakupy w sklepie monopolowym. Wszyscy wrócili tak zmęczeni, że niektórzy poszli chyba spać bez kolacji. Mieliśmy też kiedyś nocne zwiedzanie Krakowa, ale nocowaliśmy niedaleko centrum, więc nie było problemu z dotarciem na miejsce. Pamiętam, że zwiedzaliśmy po ciemku Collegium Maius, z zewnątrz oczywiście.

RS: Wspomniała Pani, że ten zeszłoroczny objazd, to był problem z autokarem – ale pewnie to nie był najgorszy przypadek, jaki Pani miała?

UK: Jeśli chodzi o psujący się autokar, to pobił wszelkie rekordy. Wydaje mi się, że autokar był niesprawny w momencie, kiedy wyruszał na trasę. Zrobiliśmy błąd, nie żądając sprawdzenia stanu technicznego autokaru, bo zależało nam na czasie. Ale dopiero później uświadomiłam sobie, że kierowca pytając się, czy robimy ten przegląd, miał w oczach strach. Gdy wyjechaliśmy z Warszawy, okazało się, że na zjazdach kierowca hamuje, bo boi się rozpędzić powyżej 50 km/h. Straciliśmy mnóstwo czasu, w końcu wóz i tak się popsuł nam kilka razy. Bardzo źle to wspominam. Zdarzyły nam się też takie sytuacje, gdy mieliśmy kierowcę, który po prostu nie potrafił jeździć po starych miastach, nie umiał się zorientować, gdzie można znaleźć parking, kręcił, kluczył, mylił drogę. Rzeczywiście większość starych miast ma ograniczenia dotyczące parkowania, stref płatnych, miejsc zatrzymywania się. I też zdarzało się nam, że z tego powodu traciliśmy czas, nerwy; kończyło się to w końcu tym że dr Pysiak się poddawał i sam brał mapę i zamieniał się w pilota, zamiast się przygotowywać do wykładu czy po prostu prowadzić rozmowę w podróży i odpocząć.

      Ale mieliśmy też kiedyś fantastycznego kierowcę –  właśnie na objeździe prohibicyjnym – sprawnego, bardzo dobrze zorientowanego w miastach. Potrafił zawsze zorganizować sprawne „wyładowanie autokaru”, umówić się z nami: tutaj jestem, tutaj czekam - wiadomo, że omawianie obiektu trwa czasami krócej, czasami dłużej i nigdy nie można się tak na sztywno umawiać. Był człowiekiem bardzo miłym, kulturalnym i na zakończenie dostał od całej grupy wielkie owacje.

RS: Z kim z pracowników naukowych jeździła Pani na objazdy?

UK: Stały tandem to ja i dr Jerzy Pysiak. Od kilku lat do tego dochodzi jeszcze dr Piotr Szlanta. Z osób, z którymi jeszcze jeździłam byli dr Paweł Żmudzki, dr Martyna Deszczyńska, Anna Kalinowska, Natalia Królikowska, Łukasz Kozak. Ktoś tam jeszcze dochodził czasem. Stały zestaw to ja i dr Pysiak, on jest on od historii średniowiecznej, ja od nowożytności, więc się jakoś dogadujemy.

RS: Ile czasu Pani zajmuje przygotowanie do objazdu? Jak wygląda przygotowanie do objazdu?

UK: Kiedyś na pewno więcej czasu spędzałam w czytelni. W tej chwili już tak jest czasami, że obiekty się powtarzają. Już mam pewne rzeczy przygotowane. Intensywne przygotowanie do objazdu to jest zawsze ostatni tydzień. To jest po prostu kilka dobrych dni spędzonych w czytelni z książkami. Sporo literatury mam w domu, gromadzę ją z myślą o objazdach. Co tu dużo kryć, internet w tej chwili mnóstwo rzeczy ułatwia. Można znaleźć sporo świetnych fachowych stron w internecie, choć na pewno nie wszystkie są równe i trzeba je bardzo mocno weryfikować. Ale nie ma problemu z planami czy z widokiem obiektu.

         A właśnie! przypomniało mi się, że rzeczywiście mieliśmy kiedyś taką sytuację, że pomyliliśmy obiekt. To było rok temu w 2009. Pierwszy dzień, sporo obiektów przepadło, na koniec dnia chcieliśmy zrobić jeszcze romański kościółek gdzieś na jakiejś zapadłej wsi (w Wysocicach). Dojechaliśmy po wielkich trudach, wąskie dróżki, teren mocno pagórkowaty, słabe oznaczenia. Stanęliśmy pod kościołem, a ten cały rozkopany. Szczerze mówiąc, zero detalu architektonicznego. Dr Pysiak stanął, zaczął coś tam opowiadać o tym obiekcie , a w międzyczasie ja i dr Deszczyńska zaczęłyśmy chodzić i szukać jakichś informacji. Coś nam nie grało. W końcu znalazłyśmy jakąś tablicę, z której wynikało, że ten „romański” obiekt jest XVI- czy XVII-wieczny. A właściwy znajduje się kilka km dalej, w jakimś innym odprysku tej samej miejscowości. Dr Pysiak jest na szczęście osobą, która się nie obraża. Mamy tak układ, że on mi potrafi pokazać, iż ja mówię zbyt długo, a jeśli i to nie skutkuje, to bierze mnie za rękaw i mówi: „pani dr Kosińska kończy, wychodzimy”. I ja też mu potrafię powiedzieć: „kończ waść, czas leci” albo odbieram głos: „teraz moja kolej”. Więc ta wpadka skończyła się jedną wielką radością. Z obiektu romańskiego zrezygnowaliśmy, bo istniała obawa, że przekroczymy wszelkie możliwe granice czasu pracy kierowcy.

RS: Czy miała Pani takie sytuacje, że ktoś z kadry, współorganizatorów objazdu, ma problem, że za dużo mówi?

UK: To jest permanencja doroczna. Myślę, że małomówność i jeżdżenie na objazdy w wypadku kadry nie może iść w parze. Na objazdy jeżdżą ci, którzy bardzo lubią mówić. Nie każdy z nas na co dzień prowadzi wykłady, raczej ćwiczenia. A tutaj taka możliwość nielimitowanego słowotoku! To się nigdzie indziej nie zdarza. Nie powiem kto, ale byłam kiedyś na takim objeździe, kiedy staliśmy w wietrze pod katedrą gnieźnieńską i ktoś, kto miał to omawiać, przez 2 godziny opowiadał o założeniu Gniezna, grodach, wykopaliskach, lokacjach, dyskusjach historiograficznych. Czegóż tam nie było! Ja z (podówczas) mgr Deszczyńską zdążyłyśmy obejrzeć cale muzeum archidiecezjalne, wrócić, obejrzałyśmy całą katedrę w środku, wróciłyśmy - jeszcze trwało. Część studentów się oddzieliła, to ich oprowadziłyśmy po katedrze, wróciliśmy - jeszcze trwało. W końcu okazało się, że nadszedł zmrok, katedrę zamknięto i zabrakło czasu na omówienie drzwi gnieźnieńskich...

RS: Czy to jest długoletnia tradycja, że to, co jest w programie, nie zawsze jest w 100% realizowane, że zawsze coś wypada?

UK: Zawsze tak jest. Program jest programem maksimum, jest wersją optymistyczną. Nadto nigdy nie da się przewidzieć, kiedy trzeba będzie zrobić obiad, nigdy nie da się przewidzieć, czy szybko otworzą nam kościół, czy nie, czy będzie msza albo pogrzeb, czy nie będzie, czy trafimy na mruka czy gadułę z kluczami. Czasami trzeba po prostu poczekać, bywają problemy z autokarem, z korkiem na trasie. Zawsze coś się zdarzy, więc pewne rzeczy się koryguje w trakcie. Ale bywały też takie sytuacje, że po prostu zwiedzaliśmy coś, czego nie było w programie; bo jadąc, nagle uświadamialiśmy sobie, że warto tu się zatrzymać.

RS: Czyli plan nie jest sztywny.

UK: Plan nie jest sztywny, dlatego z reguły studentom nie mówimy, co jest po kolei w planie, żeby nas nie rozliczali z tego. Sami będą kiedyś kadrą – przynajmniej niektórzy z nich – to zobaczą, że wcale nie tak łatwo zgrać wszystko. Jedyne, co robimy, to informujemy, gdzie nocujemy danego dnia, żeby wiedzieli, gdzie mają dojechać, jak się zgubią na trasie.

RS: A propos studentów dojeżdżających. Jak Pani wyjeżdżała na objazdy jako kadra, to często zdarzało się, że ktoś dojeżdżał lub spóźniał się na pierwszy dzień?

UK: Zdarzało się, że ktoś wyjeżdżał. Kolokwium zawsze jest w sobotę, ale ludzie czasem mają jakieś swoje domowe sprawy, np. wesela w rodzinie, których opuścić nie można i wolą ryzykować niezaliczenie kolokwium. Mają odbyty objazd, ale sam egzamin muszą zdać później. Takie rzeczy się zdarzają, ale unikamy ich jak możemy. Czasem też ktoś dojeżdżał. Bywało tak, że zmieniała się część kadry, np. pojechaliśmy kiedyś z prof. Romanem Michałowskim, a wracaliśmy z prof. Cegielskim. Obaj okazali się fantastycznymi kompanami. Choć są znacznie od nas starsi i jest pewna bariera wynikająca z tytułu,  doświadczenia, autorytetu, ale w życiu codziennym, objazdowym okazali się obaj ludźmi przemiłymi.

RS: Czy ma Pani wspomnienia z kontaktu z kadrą profesorską, jakieś anegdotyczne, np. ktoś z kadry spóźniał się?

UK: Takich rzeczy to ja nie będę opowiadać! Z reguły wspomnienia są jednak bardzo przyjemne. Osoby, które się znało jako surowych wykładowców, surowych nauczycieli, na objeździe okazywali się ludźmi przesympatycznymi, chociaż oczywiście nie pozbawionymi swoich słabostek, czy też takich bardzo ludzkich stron, o których byśmy nie podejrzewali ich. Okazywało się, że poważni naukowcy w życiu prywatnym potrafią być uroczymi gawędziarzami, wybitnymi smakoszami, znawcami rożnych ciekawych trunków. Ale to studenci nauczyli mnie pić miód pitny. Kiedyś traktowałam go z dystansem, pokazali mi jednak, że ten słowiański trunek ma w sobie coś bardzo specyficznego.

RS: Wspomniała Pani, że na jednym z objazdów była osoba, która tworzyła poezję. Czy ma Pani wspomnienia związane z aktywnością artystyczną studentów?

UK: Z innych objazdów chyba mniej. Ten kujawski, tzw. „prohibicyjny, to był wybuch twórczości wszelakiej. Mieliśmy studentkę, która oprócz tego, że słuchała pilnie wykładu, nosiła ze sobą szkicownik i wykonywała ołówkiem i piórkiem naprawdę profesjonalne rysunki. Była niezwykle uzdolniona, grała też na flecie (miała ze sobą instrument). Byli też studenci, którzy grali na gitarach. To bardzo miłe dla mnie przeżycie, gdy okazało się, że oni grają i śpiewają nadal to samo, co myśmy grali i śpiewali kiedyś przy ogniskach czy po domach: szanty, Kaczmarskiego, „Piwnicę pod Baranami”, znali Kabaret Starszych Panów. Mieliśmy studentów, którzy świetnie parodiowali jakieś stare żydowskie kuplety, jeszcze przedwojenne. Objazdy pokazują, że mamy ludzi uzdolnionych w bardzo różnych kierunkach. Są dobrą okazją, żeby pokazać się od troszkę innej strony.

RS: Na koniec: z czym się kojarzy objazd? Gdyby tak spytać wprost: jaka jest reakcja na słowo „objazd”?

UK: Kojarzy się  z czymś niezwykle przyjemnym. Oczywiście wymaga dużo pracy przygotowawczej, ustalenia trasy, kadry, podzielenia obiektów. Już na kilka miesięcy przed wyjazdem sięgam do dokumentacji, sprawdzam, co mam przygotowane, co muszę doczytać, co zrobić od nowa. Zaczynam szukać rożnych informacji, tworzyć w komputerze pliki wstępnych notatek. To jest bardzo miły stan podekscytowania – jedziemy na wycieczkę! Oczywiście, to jest wycieczka, na która wiele się pracuje. Każdy z nas wygłasza codziennie kilkugodzinny wykład. Wraca się z reguły niedospanym, nie tylko z powodu imprez integracyjnych. Ale też dlatego, że jako kadra dużo rozmawiamy. Mamy rzadką okazję pobyć ze sobą dłużej i w gronie ludzi, którzy specjalizują się w rożnych dziedzinach (są średniowiecznicy, nowożytnicy, specjaliści od historii XIX-wiecznej albo najnowszej) możemy sobie poopowiadać, co robimy i jak to robimy, z jakimi problemami się spotykamy. Dzięki temu ja mogę zrozumieć, jak pracuje historyk średniowiecza, bo tego tak naprawdę nie wiem. Tzn. wiem, ale teoretycznie. Nie znam najnowszych metod, trendów, istoty sporów historiograficznych. Wracam zawsze z podróży z jakimś plikiem notatek, namiarów bibliograficznych, często z pomysłem na jakieś nowe zajęcia. A potem taki objazd jest olbrzymim bagażem wspomnień, do których się wraca. W zimowe wieczory wraca się do zdjęć, na nowo sobie coś tam przypomina i planuje kolejny. W moim prywatnym życiu  towarzyskim okazuje się często, że to, co zobaczę i przeżyję na objeździe (bo przecież często jadę w miejsca których nie znam) opowiadam moim znajomym niehistorykom. Nie raz mi się zdarzyło, że kogoś namówiłam: pojedź tam i zobacz.

RS: Żeby nie było tylko o wspomnieniach i przeszłości, spytam: na jaki teraz objazd Pani jedzie?

UK: Na przełomie kwietnia i maja jadę na objazd na Podlasie. Zostałam poproszona przez studentów z Kola Naukowego Historyków. A w drugiej połowie maja jadę na objazd 2 - go roku do Krakowa.

RS: Podobnie jak w zeszłym roku?

UK: Nie aż tak daleko, dojedziemy najdalej do Tarnowa. Trasa dosyć podobna, trochę obiektów tych samych, może się uda w końcu zaliczyć np. Nowy Wiśnicz, który nam wypadł z powodu pana kierowcy, Jędrzejów, który też wypadł z tego samego powodu, Wysocice. Ale będzie też kilka innych nowych miejsc jak Wiślica czy Bejsce. Z miłą chęcią wrócę do Tarnowa, który był dla mnie w tamtym roku objawieniem. Piękne miasto, którym się jeszcze nie nasyciłam, więc chętnie zobaczę je jeszcze raz.